W czwartek uchwalono jedną z najbardziej wyczekiwanych przez rodziców ustaw. Sejm zakazał sprzedaży tzw. „śmieciowego jedzenia” w szkołach. O tym, jakie jedzenie śmieciowym jest, a jakie nie, ma decydować Minister Zdrowia, ale dyrektorzy szkół mogą samodzielnie zaostrzać te kryteria. Zakaz dotyczyć będzie nie tylko sprzedaży, ale również reklamy tego typu produktów.

Moyan_Brenn / Foter / CC BY-ND

Ustawa ustawą, wątpliwości wątpliwościami


Radość? Ulga? Spokój? U mnie ta ustawa wzbudza raczej mieszane uczucia. Z jednej strony czuję, że rząd zajął się trochę poważniej zdrowiem społeczeństwa, które kształtuje się przecież już od najmłodszych lat (w kontekście zdrowych nawyków żywieniowych). Zauważył, że są produkty, które nie niosą ze sobą wartości odżywczej, a które, poprzez między innymi natarczywą reklamę i powszechną dostępność, realnie zagrażają naszemu zdrowiu i zdrowiu naszych dzieci.

Z drugiej strony, czy naprawdę potrzebujemy odgórnego zakazu sprzedaży tego typu produktów, by ich nie spożywać? Czy to właśnie obecność tych produktów w szkole jest największym problemem?

Zanim przejdę do sedna tematu, chcę podkreślić, że nie krytykuję tej ustawy. Wiem, jak ogromnym obciążeniem dla rodziców były do tej pory sklepiki szkolne, w których dzieci mimo szczerych chęci nie miały szans znaleźć niczego wartościowego. To dobrze, że ktoś zajął się na poważnie tą sprawą. Zastanawiam się jedynie, czy wybrana droga jest jedyną słuszną i czy czasem bardziej nam nie zaszkodzi niż pomoże.

Zakaz - czym to grozi?


By przedstawić swoje wątpliwości, muszę wyjść od tego, czym jest zakaz. Niestety mam jak najgorsze skojarzenia z zakazami. Sieją one spustoszenie w naszym mózgu i ciele. Myślimy „nie mogę” i to potęguje nasze pragnienie sięgnięcia właśnie po to. Szczególnie jeżeli nie do końca rozumiemy, dlaczego właściwie zostało nam to zakazane. A nie ukrywajmy, dzieci nie zrozumieją dlaczego nagle z ich sklepików mają zniknąć ukochane żelki, chipsy i napoje.
Zakaz rodzi bunt i pożądanie. „Zakazany owoc” daje nam największą przyjemność. 

USDAgov / Foter / CC BY-ND
Kto był na diecie kiedykolwiek, ten niech podniesie rękę. O, niezły tłumek widzę. Znacie zatem na pewno przyjemność zjedzenia w końcu czegoś, czego do tej pory sobie odmawialiście np. czekolady. Mmm co za smak. Nic nie smakuje tak, jak zakazany owoc, szczególnie po długim poście!

Co gorsze zakaz tworzy powiązanie przyjemności z próbowaniem tego, co zakazane. W ten sposób coś, co było po prostu smaczne (np. batonik) staje się czymś więcej, tajemniczą przyjemnością, czymś niezwykłym, wyjątkowym. A właśnie pozytywne skojarzenia z niezdrową żywnością najczęściej sprawiają, że tak chętnie po nią sięgamy.

Czy zatem zakaz „śmieciowego jedzenia” nie sprawi, że będzie ono jeszcze bardziej pożądane i wyczekiwane przez dzieci, które nie będą rozumiały, dlaczego im tego zakazano (pamiętajmy, że dzieci do pewnego wieku nie są w stanie zrozumieć konsekwencji zjedzenia czegoś niezdrowego, gdyż zdrowie to dla nich zbyt abstrakcyjne pojęcie)?

Dobro


Z drugiej strony pełna dostępność niezdrowych produktów i to tych najgorszej jakości (żelki, oranżady, chipsy itp.) w sklepikach nie sprzyja dobrym wyborom żywieniowym i na pewno nie uczy dzieci dobrych nawyków (przecież jeżeli w szkole, która z założenia ma uczyć i dawać przykład dostępne są często tylko takie produkty, to widocznie można je jeść codziennie i to w dużych ilościach!). Zatem ograniczenie dostępności produktów niskiej jakości może dzieci czegoś nauczyć. Pytanie jednak, jakim kosztem.

Na pewno zakaz ułatwi życie rodzicom. Zdejmie z ich barków lęki i obawy przed tym, na co dzieci wydadzą te 5 zł, które dostaną do szkoły. No przynajmniej dopóki dzieci nie będą na tyle duże, by wyjść z niej na przerwie do pobliskiego sklepu i tam dokonać zakupu upragnionych batoników.

Weź lunetę, spójrz w przyszłość!


Podsumowując: ustawa sygnalizuje, że ktoś zauważył, że ze zdrowiem naszych dzieci nie jest najlepiej i że obecność żelków, batoników, chipsów i oranżadek w sklepikach szkolnych tej sytuacji nie poprawi. To cenne. Ponadto ułatwia życie rodzicom (ogromnie ważne!) i ujednolica nieco przekaz dotyczący zdrowego żywienia (do tej pory dzieci w domu mogły usłyszeć, że owoce są zdrowsze niż cukierki, a w szkole obserwowały zupełnie co innego. Totalny chaos.). Może to też zwyczajnie ułatwić podejmowanie dobrych decyzji żywieniowych dzieciom – nie będąc narażone na widok słodyczy, może chętniej sięgną po jabłko. A im więcej dobrych wyborów, tym większa szansa na utrwalony dobry nawyk.

Jednak czego to uczy dzieci na przyszłość? Czy dziecko, któremu w podstawówce zabronimy kupować w sklepiku szkolnym słodyczy, w przyszłości będzie jadło ich mniej?

Moim zdaniem taki zakaz uczy dzieci, że wszystko, co smaczne (batonik czekoladowy jest smaczniejszy od jabłka... możemy udawać, że nie, ale tak jest! Producenci żywności już o to zadbali reklamą i składem produktu) jest zabronione, a co za tym idzie rodzi większą chęć sięgania po te rzeczy. Tworzy połączenie w umyśle: zakazana przyjemność – słodycze, a to tylko potęguje apetyt na nie i oddala nas od tego, co najważniejsze, czyli by jeść dlatego, że jesteśmy głodni. Ponadto myślę, że odbiera dzieciom możliwość decyzji i uczenia się tej trudnej sztuki. Zakładając, że dziecko samodzielnie jest w stanie podjąć decyzję o zjedzeniu czegoś zdrowego, ale mniej smacznego, zamiast czegoś niezdrowego i niesamowicie pysznego, to sklepik szkolny stanowi poligon prób i błędów.

Nie zakaz, to co?


Cóż zakaz jest zdecydowanie prostszym rozwiązaniem. Trochę krótkowzrocznym, ale prostym. Moim zdaniem zmiany w sklepikach szkolnych powinny być lepiej zaplanowane i bardziej złożone. Poniżej kilka pomysłów, które przyszły mi na szybko do głowy:
  • W sklepiku szkolnym powinny być dostępne wszystkie produkty, ale w proporcjach zgodnych z np. talerzem zdrowia (1/2 warzywa i owoce, 1/4 produkty zbożowe, 1/4 produkty produkty białkowe + niewielka ilość słodyczy i napoje)
  • Sklepik powinien pełnić funkcje edukacyjne – można by właśnie w nim umieszczać informacje o tym, co dobrego da Ci zjedzenie np. banana, pokazać talerz żywieniowy lub piramidę, informacje na temat tego, czym jest głód i jak go rozpoznać, pozwolić dzieciom ozdobić sklepik rysunkami ulubionych produktów itp.
  • anotherlunch.com / Foter / CC BY
    W sklepiku można prowadzić poza regularną sprzedażą również np. degustację produktów, szczególnie tych zdrowych, których dzieci nie znają. W ten sposób zachęcamy je do poznawania nowych smaków i zwiększenia różnorodności w diecie
  • A gdyby oddać wolność dzieciom i to one w dużym stopniu mogłyby decydować o tym, co ma znaleźć się w sklepiku? Oczywiście z pewną kontrolą osoby dorosłej, na pewnych zasadach, ale dać dzieciom szansę podjęcia dobrej decyzji
  • Produkty w takim sklepiku powinny być odpowiednio ustawione – rzucać w oczy powinny się produkty świeże i zdrowe, a te mniej zalecane niech schowają się za jabłkami :)
  • Sądzę, że zasady sprzedaży w takich sklepikach mogłyby być ustalane w statucie szkoły, w porozumieniu z dyrektorem, nauczycielami, rodzicami i uczniami. Zarządzenia z zewnątrz zawsze są bardziej obce i niechętnie przyjmowane, jakoś ze swej natury rodzą bunt.


Myślę, że przydałaby się rewolucja w sposobie myślenia o jedzeniu. W naszym jadłospisie nie powinno być produktów zakazanych. Warto wprowadzać dzieciom pewne zasady żywienia i być w nich konsekwentnym, jednak nadmierny rygor zazwyczaj prowadzi do odwrotnych skutków. Nie wiem jeszcze, jaki kierunek przyjmą zmiany w sklepikach. Sam pomysł jest słuszny, jednak czy to konkretne rozwiązanie nie przyniesie nam więcej szkody niż pożytku? Pozostawiam Was i siebie z tym pytaniem :)


Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. 

To przysłowie zakłada, że generalnie starzejąc się, dorastając, wchodzimy na wyższe poziomy rozwoju. A co, jeśli w rzeczywistości tracimy wiele z umiejętności, bez których po prostu trudniej nam później żyć?

http://abcania.isu.pl/

Dlatego dzisiaj chciałam postawić przed Tobą pytanie: 

Czego możesz nauczyć się od swojego dziecka?

Pewnie przyjdzie Ci do głowy wiele rzeczy: otwartości, ufności, kreatywności, czystej radości, bezinteresownej miłości, energii. Każdy rodzic wypisałby tu listę cech, które ceni u swojej pociechy. 

Zawęźmy jednak obszar poszukiwania do jedzenia. 

Czego może nauczyć Cię Twoje dziecko przy codziennych posiłkach? 

Jak to? Przecież to, my uczymy dziecko, jak i co jeść, ktoś odpowie.
Do tej pory patrzyliśmy na odżywianie, jako na coś czego musimy się stopniowo uczyć. A co jeśli wraz z tą "nauką" tracimy to, co w odżywianiu najważniejsze? Intuicję i uważność na potrzeby własnego ciała? 

Specjalnie dzisiaj zadaję Ci tyle pytań! Spójrz jeszcze raz na swoją pociechę. W jaki sposób odżywiałaby się bez Twojej ingerencji? Zastanów się nad tym, a potem zapraszam Cię do dalszej lektury. 

Nasz wspólny początek

Chciałabym dzisiaj napisać Wam coś, co mówię praktycznie wszystkim swoim pacjentom i osobom, które proszą mnie o poradę żywieniową. Opowiem Wam o początkach, o tym gdzie zaczęło się nasze żywienie i dlaczego to właśnie rodzice malutkich dzieci mają najlepsze warunki do nauki prawidłowego żywienia. 

Dzieci (a co za tym idzie my wszyscy) rodzą się z naturalną, wrodzoną umiejętnością jedzenia zgodnie z potrzebami swojego organizmu. Głód jest jednym z pierwszych i najsilniejszych doznań, jakich doświadczamy po narodzinach. I wiecie co? Doskonale wiemy, co z nim zrobić! Wiemy, że musimy jeść i wiemy, ile musimy zjeść, by ten głód zniknął. By to Wam udowodnić, wklejam zdjęcie szacowanego zapotrzebowania na mleko (czyli energię i składniki odżywcze) dla noworodka od chwili narodzin. 


Zmiany zachodzą tak szybko. W 3. dniu życia, dziecko spożywa przy jednym "posiedzeniu" 3 razy więcej mleka niż tuż po narodzeniu. Miesiąc później to już 30 razy więcej. Czy ktoś niemowlęciu tłumaczy, pokazuje tabele kaloryczne i mówi ile czasu ma ssać pierś lub butelkę? To byłoby co najmniej głupie. Dzieci to wiedzą, po prostu. Wiedzą, bo ich ciało wysyła sygnały - głód i sytość, które mówią im, kiedy powinny zacząć jeść i kiedy skończyć. Niemowlęta są całkowicie zależne od dorosłych a mimo wszystko potrafią wysłuchać swojego ciała i zaspokoić jego potrzeby. Owszem czasem zjedzą trochę zbyt dużo, ale wyrównają sobie tą pomyłkę przy kolejnym posiłku. 

Cudownie, że dziecko jest wyposażone w te sygnały, to na pewno ułatwia mu życie. O ile łatwiej by było, gdybyśmy i my mogli z takich sygnałów korzystać. Pomyślcie tylko jeść, nie licząc kalorii, nie mierząc, nie ważąc jedzenia, dokładnie tyle ile potrzebujemy. Rozmarzyłam się...

Chwila! To wcale nie marzenia :) To rzeczywistość. Każdy z nas jest w stanie na podstawie sygnałów głodu i sytości dowiedzieć się, ile jedzenia potrzebuję. Problem jest tylko w tym, że przestaliśmy na te sygnały zwracać uwagę. Nie wiemy, jakie to uczucie, być nieco głodnym. Zapominamy, co znaczy sytość. Jemy, mimo że nasz żołądek wychodzi już poza pasek od spodni. Na szczęście, drodzy rodzice, z pomocą przychodzą nam nasze pociechy. One mogą nam przypomnieć, to co kiedyś również dla nas było intuicyjne i naturalne.

lindaaslund / Foter / CC BY
Spójrzcie na nie w czasie posiłku. Zauważcie, jak wyraźnie pokazuje, kiedy już jest nasycone (nie otwiera buzi, przekręca główkę od jedzenia, bardziej się bawi jedzeniem niż je, wierci się w krzesełku) i w nosie ma to, że na talerzu zostało jeszcze sporo jedzenia! Nam już trudno jest zostawić coś na talerzu (no przecież nie można wyrzucać jedzenia...) i jemy do końca, aż do przesytu. To jest właśnie ten cudowny moment, gdy dziecko NAS UCZY, jak JEŚĆ

A dlaczego to ważne, byście spróbowali się tego nauczyć? 

-> Z jednej strony wygoda i zdrowie (jedząc zgodnie z potrzebami naszego ciała nie grozi nam chociażby nadwaga).
-> Z drugiej strony jest nasz obowiązek. Jeżeli my, dorośli, na czas przypomnimy sobie, czym jest głód i sytość i jak z nich korzystać, łatwiej zrozumiemy nasze dziecko, gdy pokręci głową przy obiedzie i nie wciśnie w siebie ani kawałka ziemniaka. Szanując apetyt dziecka z kolei, pomagamy utrwalać mu jego kontakt z własnym organizmem. Dajemy naszemu potomkowi szansę, by już zawsze żywiło się intuicyjnie i uniknęło w przyszłości chorób związanych z nadwagą, czy też drugą stroną medalu, czyli zaburzeniami odżywiania. 

Jakie wnioski i podsumowanie można wyciągnąć z tego tekstu? 


  • Po pierwsze - nie przejmuj się, jeśli Twoje dziecko czegoś nie dojada, prawdopodobnie tak mu mówi jego wewnętrzny sygnalizator. 
  • Po drugie - odwróć rolę, spójrz na swoje maleństwo, jako na geniusza, który może przypomnieć Ci, co to znaczy jeść, gdy jest się głodnym i kończyć posiłek, gdy pojawia się sytość. 

Daj znać proszę, co o tym myślisz i czy udało Ci się poobserwować Twoją pociechę :)

<a href="http://www.bloglovin.com/blog/13014639/?claim=gvajwtdh4z2">Follow my blog with Bloglovin</a>


Nie uważam, że musimy wszystko w kuchni przygotowywać samodzielnie od a do z. Oczywiście im mniej korzystamy z półproduktów, tym zazwyczaj lepiej dla naszego zdrowia, jednak większość z nas nie ma aż tyle czasu.

Jest jednak kilka produktów, które wykorzystuję często w kuchni i  trudno mi wyobrazić sobie już kupowanie ich w sklepie. Tym bardziej, że ich przygotowania zajmuje naprawdę kilka chwil :)

.::RMT::. / Foter / CC BY-SA

Dzisiaj pierwsze odsłona takich podstawowych przepisów. Zapraszam Was na aromatyczne i sycące:

MASŁO ORZECHOWE 



Przepis banalny, podstawowy, przydatny do przygotowania mnóstwa innych potraw, ale masło orzechowe nadaje się idealnie na przekąskę i deser samo w sobie! 


Jedyne czego potrzebujecie to w miarę dobry blender z misą i ok. 5 minut wolnego czasu 

Składniki:
250 g orzeszków ziemnych (lub innych orzechów) bez soli i tłuszczu
1 łyżka tłoczonego na zimno oleju rzepakowego
2 łyżeczki miodu
1/3 łyżeczki soli

Orzeszki można uprażyć w piekarniku do momentu aż zaczną pięknie pachnieć. Orzeszki wsypujemy do blendera i miksujemy na mąkę. Następnie dodajemy olej, miód i sól i miksujemy dalej, przerywając od czasu, by czasem nie spalić blendera. Gdy masa będzie już gęsta i gładka, przekładamy ją do słoiczka i.... albo jemy albo chowamy do lodówki i jemy "przy okazji". 


SMACZNEGO !



Dlaczego warto przygotować masło orzechowe samodzielnie w domu?

 DeSegura89 / Foter / CC BY

  • jest PYSZNE!
  • jest to naprawdę niesamowicie szybkie!
  • jest znacznie tańsze (z tych proporcji wytworzymy ok. 300 g masła orzechowego za ok. 4 zł, w sklepie za taką porcje zapłacimy nawet 10-12 zł)
  • to my kontrolujemy składniki (możemy nie dodawać w ogóle miodu i soli, użyć dobrej jakości oleju, w sklepie dostajemy gotową mieszankę)
  • kupne masła orzechowe (większość!) zawiera ok. 60-80% orzechów, reszta to olej (słonecznikowy, palmowy, więc niezbyt zdrowy), dużo soli i cukru.
  • jest bardzo zdrowe ( jest źródłem nienasyconych kwasów tłuszczowych; składników mineralnych: potasu, magnezu, żelaza, cynku; witamin: E, kwasu foliowego, B1, PP)
  • Idealnie nadaje się na przekąskę dla Ciebie i Twojego dziecka!


Czyli,  co się tak naprawdę liczy?


Gdy myślimy o prawidłowym żywieniu dzieci, przychodzą nam do głowy pewne wartości, liczby, porcje. Dziecko w wieku 1-3 lat powinno zjadać 1200 kcal dziennie, 30 g białka, 120 węglowodanów i 5 porcji warzyw i owoców. Nie powinno jeść po 18, a posiłki musimy podawać co 2-3 godziny. Nie należy dziecku dawać słodyczy, chipsów, słodkich napojów… Takich zaleceń możemy znaleźć całe mnóstwo. 

http://www.kros.com.pl/abc-zdrowia.asp
Generalnie są słuszne i dobrze, że istnieją. Często oparte są na badaniach naukowych i ich celem jest pomoc rodzicom oraz wspieranie rozwoju dzieci. Jednak czy przynoszą zamierzony efekt? Moim zdaniem nie. Bo cóż biedny zestresowany rodzic wyniesie z takich zaleceń? Możliwości są dwie:
  1. Nie zrozumie ich (ile to do cholery 30 g białka??), uzna je za niemożliwe do zrealizowania i z nich zrezygnuje. Pojawia się wtedy wersja: moi rodzice wiedzieli bez żadnego profesora, jak mnie karmić, to i ja sobie poradzę (jakby nie patrzeć trochę prawdy w tym jest!). Jednak żyjemy w innych czasach i nie zwracając kompletnie uwagi na to, co, kiedy i jak je moje dziecko możemy niestety narazić je na nieprzyjemne konsekwencje, chociażby nadwagę, a to dopiero szczyt góry lodowej
    Istnieje jeszcze druga opcja:
  2. Weźmie te zalecenia zbyt mocno do serca. Zacznie ważyć, mierzyć, liczyć i, co najgorsze, zamartwiać się, gdy jego dziecko nie będzie do tych miar chciało się dostosować. Pojawić się mogą zatem zakrojone na wysoką skalę staranie, by brzdząc zjadł odpowiednią porcję warzyw, owoców, białka i innych cennych składników. Zabawianie, zmuszanie, nakłanianie bardzo logicznymi argumentami (chcesz być zdrowy, to musisz jeść marchewkę) i na końcu tej listy – wyrzuty sumienia, gdy nie uda się osiągnąć sukcesu (a niestety najprawdopodobniej się nie uda, bo nie jesteśmy w stanie zmusić naszego dziecka do jedzenia tego, co uważamy dla niego za dobre).
Oczywiście to skrajne przypadki, ale chcę przy ich pomocy pokazać, do czego mogą nas doprowadzić tego typu zalecenia. Zapewne większość rodziców plasuje się gdzieś pomiędzy tymi przykładami, albo w zależności od sytuacji skacze od jednej pozycji do drugiej.
Co jednak chcę podkreślić – kochani rodzice, to nie Wasza wina! Wy chcecie jak najlepiej dla swoich pociech. To zalecenia są złe. Nacisk bowiem jest kładziony nie na ten aspekt żywienia, na jaki powinien.

Proste konsekwencje 

Zadajmy sobie proste pytanie: 
  • Co z tego wszystkiego mają dzieci? 
  • Co zyskują z tego, że po godzinie siedzenia przy stole zjedzą w końcu ostatniego brokuła? 
  • Czego się dowiedzą o jedzeniu, po wchłonięciu całego jabłka w czasie oglądania ulubionej bajki? 
  • Co im pozostanie z informacji, że warzywa trzeba jeść bo są zdrowe, a słodyczy nie, bo zdrowe nie są? 

Trochę wartości odżywczych, witamin i ważnych składników (które wykorzystają w ciągu kilku kolejnych godzin), proste skojarzenie – zdrowe jedzenie, to niesmaczne jedzenie, coś, co muszę jeść, bo tak chcę mama, tata, babcia, ale nie ja i marzenie – gdy dorosnę nigdy nie będę musiał jeść warzyw. 
Czy tego właśnie pragniemy?

Wolisz 90% czy 10%? 


Bezpośredni wpływ na to, co jedzą nasze dzieci, mamy jedynie przez kilkanaście lat ich życia (realnie czasem nawet tylko przez kilka). Potem większość decyzji żywieniowych podejmują one samodzielnie i to właśnie na tych przyszłych decyzjach powinniśmy skupić się najbardziej. Kładąc nacisk na aktualne odżywienie (krótko mówiąc, czy dziecko zje do obiadu szpinak czy nie) zajmujemy się jedynie 1/10 jego życia. Może dzięki tym staraniom przez te 10% swojego życia będzie miało nieco więcej witamin, jednak co się stanie z pozostałymi 90%? Skupiając się na nawykach, inwestujemy (czasem kosztem niedojedzonych warzyw do obiadu i wyrzuconej surówki po raz 5 w tym tygodniu) 10%, by w przyszłości zbierać plony w 90% życia naszej pociechy. Bo dziecko, które ukształtowało u siebie dobre nawyki żywieniowe w dzieciństwie, będzie je stosowało przez większość swojego życia. 
I to się naprawdę liczy. Nie tabele, wyliczenia i porcje, ale dobre nawyki! A jak wpływać, modyfikować, kształtować nawyki? Odpowiedzi szukaj m.in. na tym blogu :)


Witaj :)


Jeżeli to czytasz zapewne w jakiś sposób dotarłeś/aś na mojego bloga. Cieszę się! Jednak myślę, że należy Ci się krótkie wyjaśnienie, co ja tu robię, dlaczego, po co i co Ty możesz z tego bloga mieć. Zapraszam Cię na krótką wycieczkę!

Pomysł na bloga zjawił się w mojej głowie w momencie, gdy zaczęło brakować mi miejsca na kartkach i dysku komputera do magazynowania moich przemyśleń. Zaczęłam gubić się we własnych pomysłach, traciły one ważność, uciekało zaangażowanie i chęć do ich realizacji. Co jednak najważniejsze - brakowało odbiorców tych myśli. Nikt ich nie czytał, nie oceniał, nie chwalił i nie krytykował i tak powoli umierały w szufladzie i folderze "Inne". Mam nadzieję, że odnajdę tu przestrzeń na przelewanie swojej wiedzy w bardziej swobodnej, mniej zobowiązującej formie. 

Na początek, z kim masz do czynienia. Jestem psychologiem i dietetykiem, mieszkam i pracuję głównie w Warszawie. Pochodzę jednak z Włocławka i to na Kujawach zostało moje serce :) Zajmuje się wieloma rzeczami, ale wszystkie mają wspólny mianownik - dobre relacje z jedzeniem. Relacje? Jakie relacje? Relacje to można mieć z mamą, mężem, dziećmi, ale z jedzeniem? A jednak jak najbardziej! Jedzenie to coraz bardziej skomplikowana sprawa i często nasze relacje z nim nie są najlepsze (albo my czujemy się przez nie wykorzystywani i zastraszani, albo jest na odwrót). Pracuję z klientami indywidualnie, prowadzę warsztaty, wspomagam różne akcje społeczne, jednak najchętniej pomagam dzieciom i ich rodzicom. I to właśnie temat rodzicielstwa, oczywiście w kontekście karmienia i jedzenia, będzie podstawą dla tego bloga. 

Pokażę Ci nieco inny sposób myślenia o jedzeniu i o tym, co, ile i kiedy Twoje dziecko powinno jeść (powinno?! złe, złe słowo!). Mam nadzieję, że zarazisz się ode mnie radością gotowania i potrzebą dbania o siebie poprzez dobrej jedzenie. Słowem kluczem, który będzie przebijał się przez większość poruszanych tematów, są natomiast zwyczaje. To właśnie nawyków żywieniowych uczepiłam się z całej siły i trzymam, bo wierzę, że to  nich tkwi moc DOBREGO JEDZENIA.

Na koniec tego rozbudowanego wstępu należy Ci się wyjaśnienie tytułu bloga. Ma on oczywiście kilka znaczeń, ale idealnie wpisuje się w mój sposób myślenia o karmieniu dzieci. Samo zdanie przeczytałam w książeczce dla małych dzieci, którą kupiłam bratankowi (uczy dzieci dźwięków wydawanych przez różne przedmioty, osoby, zwierzęta i stworzenia). Sama książeczka jest świetna. Mnóstwo zabawy dla rodziny i maleństwa. Jednak jedno zdanie mnie raziło. Szpinak.... Co robi szpinak wg. autorów tego dzieła? Ano robi "bleee". Dlaczego? Bo rodzice (zakładam, że autorzy mają dzieci) przewidują, że dzieci szpinaku nie lubią, nie jedzą a na jego widok robią właśnie bardziej lub mniej artykułowane "bleee". Czy tak będzie? Czytaj uważnie tego bloga, a sam/a znajdziesz odpowiedź na to pytanie. Ale co u diabła szpinak, książka i 5 literek ma wspólnego z zasadami żywienia dzieci, nawykami i tymi dobrymi relacjami z jedzeniem? Ma i to bardzie wiele. Na pytanie: co ma piernik do wiatraka, zawsze odpowiadałam "mąkę". I o tej mące łączącej jedzenie, karmienie i inne aspekty naszego życia, będę pisać na tym blogu. Zapraszam serdecznie!

Jeśli chcesz poznać mnie od strony bardziej zawodowej, zapraszam Cię na stronę mojej firmy:


oraz gabinetu-matki, gdzie wszystko się zaczęło:


Na fb znajdziesz mnie natomiast pod tymi stronami:
Zapraszam i pozdrawiam Cię serdecznie!

Zuzia



Obsługiwane przez usługę Blogger.

About