W czwartek uchwalono jedną z najbardziej wyczekiwanych przez rodziców ustaw. Sejm zakazał sprzedaży tzw. „śmieciowego jedzenia” w szkołach. O tym, jakie jedzenie śmieciowym jest, a jakie nie, ma decydować Minister Zdrowia, ale dyrektorzy szkół mogą samodzielnie zaostrzać te kryteria. Zakaz dotyczyć będzie nie tylko sprzedaży, ale również reklamy tego typu produktów.

Moyan_Brenn / Foter / CC BY-ND

Ustawa ustawą, wątpliwości wątpliwościami


Radość? Ulga? Spokój? U mnie ta ustawa wzbudza raczej mieszane uczucia. Z jednej strony czuję, że rząd zajął się trochę poważniej zdrowiem społeczeństwa, które kształtuje się przecież już od najmłodszych lat (w kontekście zdrowych nawyków żywieniowych). Zauważył, że są produkty, które nie niosą ze sobą wartości odżywczej, a które, poprzez między innymi natarczywą reklamę i powszechną dostępność, realnie zagrażają naszemu zdrowiu i zdrowiu naszych dzieci.

Z drugiej strony, czy naprawdę potrzebujemy odgórnego zakazu sprzedaży tego typu produktów, by ich nie spożywać? Czy to właśnie obecność tych produktów w szkole jest największym problemem?

Zanim przejdę do sedna tematu, chcę podkreślić, że nie krytykuję tej ustawy. Wiem, jak ogromnym obciążeniem dla rodziców były do tej pory sklepiki szkolne, w których dzieci mimo szczerych chęci nie miały szans znaleźć niczego wartościowego. To dobrze, że ktoś zajął się na poważnie tą sprawą. Zastanawiam się jedynie, czy wybrana droga jest jedyną słuszną i czy czasem bardziej nam nie zaszkodzi niż pomoże.

Zakaz - czym to grozi?


By przedstawić swoje wątpliwości, muszę wyjść od tego, czym jest zakaz. Niestety mam jak najgorsze skojarzenia z zakazami. Sieją one spustoszenie w naszym mózgu i ciele. Myślimy „nie mogę” i to potęguje nasze pragnienie sięgnięcia właśnie po to. Szczególnie jeżeli nie do końca rozumiemy, dlaczego właściwie zostało nam to zakazane. A nie ukrywajmy, dzieci nie zrozumieją dlaczego nagle z ich sklepików mają zniknąć ukochane żelki, chipsy i napoje.
Zakaz rodzi bunt i pożądanie. „Zakazany owoc” daje nam największą przyjemność. 

USDAgov / Foter / CC BY-ND
Kto był na diecie kiedykolwiek, ten niech podniesie rękę. O, niezły tłumek widzę. Znacie zatem na pewno przyjemność zjedzenia w końcu czegoś, czego do tej pory sobie odmawialiście np. czekolady. Mmm co za smak. Nic nie smakuje tak, jak zakazany owoc, szczególnie po długim poście!

Co gorsze zakaz tworzy powiązanie przyjemności z próbowaniem tego, co zakazane. W ten sposób coś, co było po prostu smaczne (np. batonik) staje się czymś więcej, tajemniczą przyjemnością, czymś niezwykłym, wyjątkowym. A właśnie pozytywne skojarzenia z niezdrową żywnością najczęściej sprawiają, że tak chętnie po nią sięgamy.

Czy zatem zakaz „śmieciowego jedzenia” nie sprawi, że będzie ono jeszcze bardziej pożądane i wyczekiwane przez dzieci, które nie będą rozumiały, dlaczego im tego zakazano (pamiętajmy, że dzieci do pewnego wieku nie są w stanie zrozumieć konsekwencji zjedzenia czegoś niezdrowego, gdyż zdrowie to dla nich zbyt abstrakcyjne pojęcie)?

Dobro


Z drugiej strony pełna dostępność niezdrowych produktów i to tych najgorszej jakości (żelki, oranżady, chipsy itp.) w sklepikach nie sprzyja dobrym wyborom żywieniowym i na pewno nie uczy dzieci dobrych nawyków (przecież jeżeli w szkole, która z założenia ma uczyć i dawać przykład dostępne są często tylko takie produkty, to widocznie można je jeść codziennie i to w dużych ilościach!). Zatem ograniczenie dostępności produktów niskiej jakości może dzieci czegoś nauczyć. Pytanie jednak, jakim kosztem.

Na pewno zakaz ułatwi życie rodzicom. Zdejmie z ich barków lęki i obawy przed tym, na co dzieci wydadzą te 5 zł, które dostaną do szkoły. No przynajmniej dopóki dzieci nie będą na tyle duże, by wyjść z niej na przerwie do pobliskiego sklepu i tam dokonać zakupu upragnionych batoników.

Weź lunetę, spójrz w przyszłość!


Podsumowując: ustawa sygnalizuje, że ktoś zauważył, że ze zdrowiem naszych dzieci nie jest najlepiej i że obecność żelków, batoników, chipsów i oranżadek w sklepikach szkolnych tej sytuacji nie poprawi. To cenne. Ponadto ułatwia życie rodzicom (ogromnie ważne!) i ujednolica nieco przekaz dotyczący zdrowego żywienia (do tej pory dzieci w domu mogły usłyszeć, że owoce są zdrowsze niż cukierki, a w szkole obserwowały zupełnie co innego. Totalny chaos.). Może to też zwyczajnie ułatwić podejmowanie dobrych decyzji żywieniowych dzieciom – nie będąc narażone na widok słodyczy, może chętniej sięgną po jabłko. A im więcej dobrych wyborów, tym większa szansa na utrwalony dobry nawyk.

Jednak czego to uczy dzieci na przyszłość? Czy dziecko, któremu w podstawówce zabronimy kupować w sklepiku szkolnym słodyczy, w przyszłości będzie jadło ich mniej?

Moim zdaniem taki zakaz uczy dzieci, że wszystko, co smaczne (batonik czekoladowy jest smaczniejszy od jabłka... możemy udawać, że nie, ale tak jest! Producenci żywności już o to zadbali reklamą i składem produktu) jest zabronione, a co za tym idzie rodzi większą chęć sięgania po te rzeczy. Tworzy połączenie w umyśle: zakazana przyjemność – słodycze, a to tylko potęguje apetyt na nie i oddala nas od tego, co najważniejsze, czyli by jeść dlatego, że jesteśmy głodni. Ponadto myślę, że odbiera dzieciom możliwość decyzji i uczenia się tej trudnej sztuki. Zakładając, że dziecko samodzielnie jest w stanie podjąć decyzję o zjedzeniu czegoś zdrowego, ale mniej smacznego, zamiast czegoś niezdrowego i niesamowicie pysznego, to sklepik szkolny stanowi poligon prób i błędów.

Nie zakaz, to co?


Cóż zakaz jest zdecydowanie prostszym rozwiązaniem. Trochę krótkowzrocznym, ale prostym. Moim zdaniem zmiany w sklepikach szkolnych powinny być lepiej zaplanowane i bardziej złożone. Poniżej kilka pomysłów, które przyszły mi na szybko do głowy:
  • W sklepiku szkolnym powinny być dostępne wszystkie produkty, ale w proporcjach zgodnych z np. talerzem zdrowia (1/2 warzywa i owoce, 1/4 produkty zbożowe, 1/4 produkty produkty białkowe + niewielka ilość słodyczy i napoje)
  • Sklepik powinien pełnić funkcje edukacyjne – można by właśnie w nim umieszczać informacje o tym, co dobrego da Ci zjedzenie np. banana, pokazać talerz żywieniowy lub piramidę, informacje na temat tego, czym jest głód i jak go rozpoznać, pozwolić dzieciom ozdobić sklepik rysunkami ulubionych produktów itp.
  • anotherlunch.com / Foter / CC BY
    W sklepiku można prowadzić poza regularną sprzedażą również np. degustację produktów, szczególnie tych zdrowych, których dzieci nie znają. W ten sposób zachęcamy je do poznawania nowych smaków i zwiększenia różnorodności w diecie
  • A gdyby oddać wolność dzieciom i to one w dużym stopniu mogłyby decydować o tym, co ma znaleźć się w sklepiku? Oczywiście z pewną kontrolą osoby dorosłej, na pewnych zasadach, ale dać dzieciom szansę podjęcia dobrej decyzji
  • Produkty w takim sklepiku powinny być odpowiednio ustawione – rzucać w oczy powinny się produkty świeże i zdrowe, a te mniej zalecane niech schowają się za jabłkami :)
  • Sądzę, że zasady sprzedaży w takich sklepikach mogłyby być ustalane w statucie szkoły, w porozumieniu z dyrektorem, nauczycielami, rodzicami i uczniami. Zarządzenia z zewnątrz zawsze są bardziej obce i niechętnie przyjmowane, jakoś ze swej natury rodzą bunt.


Myślę, że przydałaby się rewolucja w sposobie myślenia o jedzeniu. W naszym jadłospisie nie powinno być produktów zakazanych. Warto wprowadzać dzieciom pewne zasady żywienia i być w nich konsekwentnym, jednak nadmierny rygor zazwyczaj prowadzi do odwrotnych skutków. Nie wiem jeszcze, jaki kierunek przyjmą zmiany w sklepikach. Sam pomysł jest słuszny, jednak czy to konkretne rozwiązanie nie przyniesie nam więcej szkody niż pożytku? Pozostawiam Was i siebie z tym pytaniem :)


Co o tym myślisz? Zostaw swój komentarz

Obsługiwane przez usługę Blogger.

About